Następnego dnia z rana idziemy do głównej atrakcji miasta czyli świątyni z relikwiami zęba Buddy.
Nasza droga prowadzi dookoła jeziora. Idziemy wzdłuż jeziorka, słońce zaczyna przypalać dosłownie. I w kolejnych dniach będę żałował, że od pierwszego dnia nie posmarowałem się filtrem (minimum 30), no przecież w końcu przyjechałem tu złapać też trochę opalenizny... Po drodze widzimy pływającego warana- wyglądał na około 1-1.5 metrów. Mnóstwo różnych egzotycznych drzew z kwiatami, chlebowcami, i innymi naroślami.
Obchodząc niemal całe jezior dochodzimy do naszego celu. Należy przed wejściem na teren przyodziać długie spodnie i zasłonić ramionka inaczej nie przejdziemy bramy.
Wstęp do świątyni oczywiście płatny
po zakupieniu biletów należy zostawić buty w depozycie i cały kompleks zwiedza się na bosaka.
Tłumy pielgrzymów zmierzają by złożyć wcześniej zakupione kwiatki dla Buddy, my zmierzamy razem z nimi - oczywiście bez kwiatków. Jeśli chodzi o te dary to wydaje mi się (słusznie chyba), że po złożeniu ich w ofierze wracają powrotem do sklepiku i kolejni pielgrzymi je kupują i składają i tak w kółko aż nie zwiędną. No cóż - doskonały recykling:):)
Sam kompleks poraża (przeraża) przepychem i bogactwem. Mnóstwo tutaj złoceń, złoconych figur i figurek buddy, smród kadzideł. Szybko wychodzimy na zewnątrz z tego dusznego zgiełku.
Jeśli chodzi o świątynie to warto ja zwiedzić jako tzw obowiązkowy punkt, natomiast nie powaliło mnie na kolana. No cóż jestem może z innej religii i nie rozumiem tubylców. Ot świątynia jak świątynia każda inna. Miejsce masowego kultu Lankijczyków i turystów.
Po wyjściu ze świątyni udajemy się na jakiś posiłek. Jakiś?- chicken curry (300rupi)- no i mamy ogień w gębie! Jak dla mnie trochę za bardzo ostre mimo iż poprosiliśmy łagodne, takie dostosowane dla białych. W końcu należy spróbować najbardziej popularnej potrawy na Sri Lance.